Nareszcie! Okropnie było w tym dusznym bloku. Po powrocie na działkę zaległam pod kocimiętką. Roślinna odtrutka dobrze mi zrobiła.
Nawet późnym wieczorem korzystałam z jej ożywczej mocy.
Co prawda mówią, że to koci „narkotyk”, ale... czego to ludzie nie mówią. My zaś koty swoje wiemy. Najlepszy dowód, że Luśka też gustuje.
Jak już się do woli nawąchała, umościła się w koszyczku, notabene moim, ale wspaniałomyślnie odstąpiłam.
No i zdążyłam na zbiory gigantusów cukinii.
I co najważniejsze, zdążyłam na podziwianie naszych lilii. Co prawda ich zapach niezbyt mi odpowiada (zdecydowanie wolę kocimiętkę), ale piękno też się liczy.
A czy pamiętacie ogrodowego kota na cześć Luckowej mamy Misi? Rzeczywiście rudzieje :))