Ale od początku. Ostatnie dni w domu wyglądały tak. Coraz bardziej tęskniłyśmy za przyrodą, przestrzenią, wolnością.
Zazdrościłyśmy... ot choćby wiewiórkom. Swoją drogą, niezły piruet. I ogony mają jakby bardziej puszyste.Na miejscu zajęłyśmy się naszym zwyczajowym zadaniem, czyli stróżowaniem. Ja na chodniczku,
albo na krzesełku.
Lusia pod ławką na tarasie.
Połączyłyśmy tylko siły na widok przemykającego w pobliżu czarnego kocura. Patrzcie, jak szybko wywęszył, że letniczki zjechały.
Z innych gości nawiedził nas w porze deszczowej ślimak gigant.
Co nas najbardziej rozśmieszyło, to że razem z nami przyjechała... kuweta. Na działkę? Toż to obciach i żenada. Tosia zajrzała i zaraz ostentacyjnie wyszła.
Ale, ale. Pojawiło się coś jeszcze. Ale fajowski namiocik. Obowiązkowo trzeba zwiedzić.
Zagadka szybko się wyjaśniła. Mamy intymny zakątek „Pod paprociami”. Kto by się spodziewał takich luksusów.
A na koniec zakwitła pierwsza lilia.